Przez bezkresne pustkowia

Przez bezkresne pustkowia

Przez bezkresne pustkowia

Połowa obywateli Mongolii prowadzi koczowniczy lub półkoczowniczy tryb życia, przemieszczając się ze swoimi stadami pośród ogromnych przestrzeni kraju. Samowystarczalni i zależni prawie wyłącznie od sił przyrody, funkcjonują prawie tak jak ich przodkowie przed stuleciami.

Już przed południem zajęliśmy miejsca w mikrobusie do Karakorum. Teraz zbliża się dziewiętnasta, a my nadal nie ruszyliśmy i, jak wszyscy wokół, łuskamy słonecznik. Na dworcu autobusowym w Ułan-Bator nie ma rozkładów jazdy. Kierowcy wyjeżdżają w trasę dopiero, gdy ich pojazdy maksymalnie zapełnią się pasażerami i towarem. W naszym ssang-yongu siedzi, zdawałoby się, komplet ludzi, bagażu jest więcej niż maszyna zdoła udźwignąć, ale nadal czekamy. Podczas gdy my plujemy łupinami słonecznika z coraz większą złością, na twarzach naszych współpasażerów rysuje się niczym niezmącony spokój: przecież kiedyś stąd wyjedziemy. Zaczyna się już ściemniać, gdy do kabiny cudem wciska się jeszcze tęga Mongołka z czterema wielkimi workami cukru. Teraz mikrobus jest już naprawdę pełny. Kierowca odpala silnik – i możemy ruszać w bezkres mongolskich stepów.


Potomkowie Czyngis-Chana

Nad ranem, po nocy spędzonej w drodze, zakurzeni i wytrzęsieni budzimy się w Karakorum. Jesteśmy 350 km na zachód od Ułan-Bator, pośrodku azjatyckiego Wielkiego Stepu, który przez wieki był areną rywalizacji i następstwa kolejnych koczowniczych narodów. Założone na początku XIII w. państwo Czyngis-chana było najpotężniejszym imperium, powstałym na tych otwartych przestrzeniach wewnątrz kontynentu. Temudżyn – bo tak brzmiało oryginalne imię jego twórcy -  zdołał zjednoczyć rozbite i skłócone plemiona mongolskie, zorganizować sprawną administrację i podbić olbrzymie terytorium, sięgające het w głąb Europy. Do dzisiaj Czyngis-Chan jest największym bohaterem narodowym Mongolii, a obywatele tego kraju z dumą przedstawiają się jako potomkowie słynnego władcy.

Karakorum stało się stolicą wielkiego imperium, gdy 1236 r. jego budowę ukończył syn największego z Mongołów, Ugedej. Kosmopolityczne miasto znane było ze szczególnej tolerancji religijnej: były meczety, kościół chrześcijański oraz szamani. Wiatr historii sprawił, że do czasów współczesnych nie zachowały się nawet ruiny. Przybywszy tutaj, możemy obejrzeć kamiennego żółwia – jednego z czterech, jakie miały chronić miasto – oraz zwiedzić imponujący buddyjski klasztor Erdeni-Dzu, zbudowany w XVI w. na gruzach zburzonej stolicy. 

Chociaż monaster był pierwszym centrum lamaizmu (buddyzmu tybetańskiego) w Mongolii, nie zdołał on przetrwać trudnego okresu historycznych burz, jakie przetoczyły się przez kraj na początku minionego wieku. Po krótkim czasie niepodległości, nawrocie chińskiej okupacji i rajdzie rosyjskich białogwardzistów pod wodzą barona von Sternberga (który ogłosił się reinkarnacją Czyngis-Chana), w 1921 r. władzę w Mongolii zdobyli rewolucjoniści wspierani przez Armię Czerwoną. Rezultatem ich zwycięstwa  było utworzenie Mongolskiej Republiki Ludowej - satelity ZSRR – i przeprowadzenie szeregu reform. W okresie komunistycznego terroru władze likwidowały świątynie i klasztory oraz mordowały mnichów. Erdeni-Dzu – najważniejszy monaster kraju – również został zamknięty, a monotonny dźwięk mantr powrócił tu dopiero po zmianie systemu w 1990 r.

Teraz religia z powrotem stała się ważnym elementem życia Mongołów. Do odbudowywanych świątyń chętnie garną się wierni, a szkoły przyklasztorne pełne są młodych adeptów lamaizmu. Nadal jednak przywódca komunistycznej rewolucji Suche-Bator uważany jest za narodowego gieroja i dumnie pręży pierś na pomnikach w większości miast.  - Jeśli od dziecka tłumaczą, że to był wielki człowiek, później zostaje to w świadomości. Poza tym musimy mieć jakichś bohaterów – wyjaśnia nam młoda Mongołka, którą spotykamy pośród świątyń Erdeni-Dzu.


W stepie szerokim

Z Karakorum podążamy w dalszą podróż – tym razem jedziemy złapanym na stopa ziłem-cysterną. Przemierzamy połacie pofalowanych stepów, poruszając się po jednej z dróg, jakich tysiące wyjeżdżono w trawie. Pod niebem kołują drapieżniki, a tuż ponad roślinnością przemyka drobne ptactwo. Na ziemi, pomiędzy tysiącami norek, buszują susełki i myszy. Przez otwarte okna wpada ciepły wiatr, a wrażenia pełnej harmonijności mijanego krajobrazu dopełniają śpiewane przez Ganrę, naszego kierowcę, mongolskie pieśni: melodyjne, o kojącym brzmieniu. Przypomina się Mickiewicz i Sonety Krymskie:

Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi.


Przy trasie nie ma żadnych znaków, drogowskazów, a nasze oczy nie widzą żadnych elementów, które pozwoliłyby zorientować się w terenie. Mongołowie mają świetne poczucie tych bezkresnych przestrzeni. Zauważają niedostrzegalne dla nas subtelne załamania falistej linii horyzontu, rozpoznają majaczące w dali kształty gór, pamiętają przebieg suchych strumieni i rzek – mają to we krwi. Dzięki temu zawsze wiedzą, w którym kierunku powinni jechać i bez wahania wybierają właściwy dukt na każdym z wielu rozjazdów. 

Ruch na naszej „drodze” jest znikomy. Prawie w ogóle nie widać ludzi, a jedyne oznaki ich istnienia to rozsiane gdzieniegdzie białe plamki jurt i stada rozmaitego bydła. Ale nie ma czemu się dziwić. Współczesna Mongolia ma terytorium pięciokrotnie większe od Polski, a żyje tu 3 mln ludzi. Gęstość zaludnienia wynosi zatem dwie osoby na km2 i jest najniższa na świecie. Ponad połowę kraju obejmuje strefa stepów. ale jego przyroda jest bardziej urozmaicona niż mogłoby się wydawać. Na południu rozciągają się suche obszary Pustyni Gobi, gdzie koczują hodowcy wielbłądów, a w północnych regionach piętrzą się wysokie, porośnięte tajgą góry. Wśród nich żyją między innymi plemiona zajmujące się wypasem reniferów. Aż 15 procent kraju obejmują parki narodowe.

Połowę społeczeństwa stanowi ludność miast i miasteczek; z tego milion przypada na Ułan-Bator (w tłum. „Czerwony Bohater”) – przedziwną stolicę kraju nomadów. Pozostali obywatele Mongolii prowadzą koczowniczy lub półkoczowniczy tryb życia, przemieszczając się ze swoimi stadami pośród ogromnych przestrzeni kraju. Samowystarczalni i zależni prawie wyłącznie od sił przyrody, funkcjonują pod wieloma względami tak jak ich przodkowie przed stuleciami.


Herbatka w jurcie

W pewnym momencie Ganra odbija z drogi i, nie zwalniając, pruje przez trawiastą równinę w kierunku jednego z koczowniczych obozowisk. - Jedziemy odwiedzić mojego kuzyna – wyjaśnia nasz kierowca łamanym rosyjskim. Jurty, do których się zbliżamy, stoją „pośrodku niczego”, ale to tylko nasze wrażenie. W świadomości miejscowych na stepie istnieją niewidzialne granice. Każda rodzina ma „swoje” pastwiska i co roku porusza się ze stadami między tymi samymi miejscami. Kiedy wysiadamy z ciężarówki, gospodarze witają kierowcę i nas ze szczerą życzliwością.

Ceren, kuzyn Ganry, mieszka tu z żoną i czwórką dzieci oraz pokaźnymi stadami kóz, owiec i krów. Mieszkają w jurcie (po mongolsku ger), czyli przenośnym mieszkaniu, będącym podstawą ich koczowniczego stylu życia. Okrągła konstrukcja opiera się na stelażu wykonanym z elastycznych osikowych tyczek, który pokrywa się płatami wojłoku i obwiązuje rzemieniami. Taki dom jest więc lekki, odporny nawet na silne wiatry, zimą chroni przed siarczystym mrozem, a latem zapewnia przyjemny chłód. Poza tym z postawieniem geru dwóch wprawionych mężczyzn może uporać się w ciągu godziny, a rozłożony na kawałki bez trudu można transportować – jest to idealne mieszkanie dla koczowników Wielkiego Stepu.

Ceren zaprasza nas do środka. Kłaniając się w pas, wchodzimy przez niziutkie drzwi usytuowane od południa i zajmujemy przeznaczone dla gości stołki ustawione naprzeciwko wejścia. Po prawej stronie jurty znajduje się łóżko dla kobiet i kufry z odzieżą; lewa strona należy do mężczyzn. Obok naszych miejsc stoi komódka z buddyjskim ołtarzykiem, a tuż przy drzwiach, po prawej stronie zaaranżowana jest malutka kuchnia z umywalką, półkami na garnki itp. Wszystkie meble oraz widoczne elementy stelażu jurty pomalowane są na intensywny pomarańczowy kolor i ozdobione kolorowymi wzorami. Na środku pomieszczenia znajduje się najważniejszy element domu – palenisko, z którego dym wydostaje się przez specjalny otwór w dachu (tędy trafia też do wnętrza światło słoneczne).

Gospodarze częstują nas su-te-ce, czyli mongolską herbatą, zaparzaną w mleku i podawaną z solą oraz baranim tłuszczem. Smakuje niepowszednio. W nos ciągle drapie ostry zapach fermentującego mleka, które – obok mięsa – jest podstawą wyżywienia mongolskich koczowników. Robią z niego masło, sery i jogurty (suszone na dachu jurty zachowują trwałość na długo), a nawet wódkę. Wkrótce ze wspólnej czarki oprawionej w miedź pijemy z Cerenem i Ganrą jeszcze ciepły domowy bimber, pędzony na mleku. 


Tradycja i nowoczesność

Po krótkiej wizycie i tradycyjnym poczęstunku ruszamy w dalszą drogę. Przed naszymi oczami ciągle przesuwają się trawiaste przestrzenie i rozsiane wśród nich białe jurty. Czasami z oddali widać kształty kolorowych łazików, bo do życia mongolskich koczowników przenikają elementy współczesnej techniki. Prawie każda rodzina na stepie ma teraz samochód lub przynajmniej motocykl, a do rzadkości nie należą baterie słoneczne na dachach jurt i odtwarzacze DVD. 

Mimo tych zmian, życie na pustkowiu wymaga tej samej wiedzy i umiejętności, co przed setkami lat. W niewielkim stopniu przeobraziły się się sposoby odżywiania oraz technologia przetwarzania mleka i mięsa, podstawowym opałem są nadal suszone krowie placki, a tradycyjny strój dell wciąż jest popularny ze względu na swą praktyczność. Tak samo jak dawniej trzeba orientować się, gdzie w danej porze roku są najlepsze pastwiska, zaś podstawą umiejętnością, zdobywaną już w dzieciństwie, pozostaje jazda wierzchem. 

Mieszkając na pustkowiach, z dala od ludzkich skupisk, mongolscy nomadzi mają zupełnie inne niż my podejście do życia i patrzą na świat z odmiennej perspektywy. Na stepie czas płynie inaczej, nieustannie zataczając kręgi, nieczęste spotkanie z innym człowiekiem to ważne wydarzenie i przeżycie, a wszechogarniająca przyroda wydaje się wszechpotężna.

;