Przez bezkres Australii

Przez bezkres Australii

Przez bezkres Australii

Pędzimy przez środek Australii pociągiem drogowym załadowanym rudą cynku. Pojazd waży 125 ton. Prędkość nie spada poniżej setki. Droga hamowania wynosi przynajmniej kilometr. Na trasie mamy więc absolutne pierwszeństwo. To prowadzący samochody osobowe muszą na nas uważać. Kierowca sięga po kolejną butelkę mrożonej kawy i znów kieruje wzrok na prostą aż po horyzont drogę. Za szybą – bezkresne przestrzenie Australii.



Zdecydowana większość, 3/4 mieszkańców kontynentu australijskiego, mieszka w głównych aglomeracjach, nad brzegami oceanów. Metropolie Australii od lat zajmują czołowe miejsca w światowych rankingach miast, w których żyje się najlepiej. Jest bezpiecznie, panuje wzorowy porządek, transport publiczny funkcjonuje bez zarzutu, a życie kulturalne kwitnie.  Wielkie miasta zwrócone są w stronę oceanu. Właśnie stamtąd przybywali dawniej osadnicy, a porty przez lata były jedynymi oknami na świat. Poza tym urozmaicone wybrzeża z pięknymi plażami świetnie nadają się do rekreacji: plażowania, grillowania, joggingu i surfingu.  Australijczycy patrzą więc w morze, a wnętrze ich kontynentu zostaje z tyłu – „za plecami". Tak można dosłownie przetłumaczyć słowo outback. To całkowite przeciwieństwo australijskiego miasta: dziko, surowo, daleko i niebezpiecznie. Większość Australijczyków woli nie opuszczać swych wielkomiejskich enklaw. Są jednak i tacy, którzy podczas wakacji przygotowują specjalistyczny ekwipunek i wyruszają w podróż szlakami przetartymi 100 lat temu przez pionierów. Opowieści o zdobywcach outbacku i ich zmaganiach z nieprzyjazną przyrodą to jeden z mitów narodowych Australijczyków. My też ruszamy w drogę. Zamiast wypasionych terenówek mamy plecaki, namiot, zapas wody i skierowane w górę kciuki. Z Cairns na północnym wschodzie kraju chcemy dostać się autostopem w głąb kontynentu, a następnie odbić na południe w kierunku Sydney. Zabiera nas potężny pociąg drogowy wiozący cztery naczepy rudy cynku.


Kwiaty z ognia

Przed nami prosta niekończąca się droga, a dookoła – gęste eukaliptusowe zarośla. Szofer to chudy, zarośnięty facet o spalonej słońcem twarzy, który większość życia spędził w ciężarówce. Wygląda groteskowo, bo jest tak niski, że musi siedzieć na dodatkowej poduszce, i ani na chwilę nie zdejmuje z głowy wielkiego zniszczonego kapelusza. Oprócz nadawanych przez CB-radio ostrzeżeń: „pociąg drogowy się zbliża!" – praktycznie nie odzywa się. Niemal bez przerwy pije mrożoną kawę. Noga na gazie, ręce na kierownicy, a wzrok skupiony na prostej, pustej drodze. W czasie 6,5 godziny jazdy zatrzymał się tylko raz, na jakieś pięć minut. Tyle potrzebował, żeby obejść swój pociąg i sprawdzić, czy nic się nie urwało. Wszystko dokoła oprócz roślinności – gleba, pobocza, termitiery i kurz na ciężarówce – ma ostry, ceglasto czerwony kolor. Krajobraz outbacku jest równinny, bo w Australii ruchy górotwórcze zakończyły się przed setkami milionów lat. Wyjątkiem są wielkie ostańce, pozostałości dawnych gór, takie jak skały Uluru i Kata-Tjuta,  przyciągające turystów z całego świata. W interiorze jest sucho. Kontynent oblewają zimne prądy morskie, które nie wpuszczają w głąb niego wilgotnych mas powietrza. Geograficzny środek Australii zajmują wielkie połacie pustyń, a i gdzie indziej bardzo brakuje wilgoci – stąd tak wielka liczba pożarów. Bywa jednak, że na przekór prawidłowościom klimatu zdarzają się ulewne deszcze powodujące katastrofalne powodzie na ogromnych obszarach. Mało kto decyduje się mieszkać w tak nieprzyjaznych warunkach, więc wnętrze Australii, która ma powierzchnię niewiele mniejszą od Europy, jest praktycznie bezludne. Z samolotu lecącego nad outbackiem tylko gdzieniegdzie widać rozrzucone farmy większe od naszych powiatów. Z samochodu prawie w ogóle nie widać oznak, by ktoś tu mieszkał. Do życia w tym niesprzyjającym środowisku zdołała jednak przystosować się przyroda. Pustynne gatunki eukaliptusów tworzące tzw. scrub, czyli formacje zarośli, potrafią przetrwać długie okresy bez deszczu. Niektóre kwiaty „rodzą się z ognia" – ich nasiona kiełkują dopiero po wyprażeniu w pożarze. Natomiast kangury, których największym wrogiem są długotrwałe susze, zapewniają szczególną opiekę swoim młodym, by mogły przetrwać najgorsze okresy. A jeśli ich populacje zostaną zdziesiątkowane – w korzystniejszych warunkach bardzo szybko się rozmnażają.


Uwaga na kangura

Kolejny odcinek trasy pokonujemy furgonetką z 60-letnim Robertem, który pracuje jako pilot pociągów drogowych. Zabezpiecza transport olbrzymich ładunków w całej Australii. Teraz wraca z północnego Queenslandu, dokąd z południa kraju trzeba było dostarczyć stalowe elementy mostu. Zagadujemy go o kangury. – Trzeba na nie cholernie uważać – mówi. – Cały dzień spokojnie pasą się w buszu, a pod wieczór, kiedy kierowca jest już znużony, a słońce zaczyna zachodzić,stają się pobudzone. Gdy widzą jadący drogą samochód, potrafią nagle wyskoczyć pod maskę. Nie wolno ich omijać! Niejeden kierowca dachował z tego powodu na pustkowiu. Robert był farmerem, kierowcą, zawiadowcą stacji kolejowej, pracował też w kilku innych zawodach. Całe życie spędził w australijskim interiorze i wie chyba wszystko o zagrożeniach, jadowitych wężach i pająkach, których trzeba się tu wystrzegać. Obok drogi zauważa emu, czyli tutejszego strusia, z młodymi. – One też potrafią być niebezpieczne – mówi Robert. – Kiedy poczują, że młode są zagrożone, potrafią silnie kopnąć człowieka. Pod stopą mają ukryty ostry pazur, którym trafiają w klatkę piersiową. W pustynnych okolicach trzeba też uważać na drapieżne ptaki. One zawsze siadają na najwyższym punkcie w okolicy, na skale czy drzewie. A kiedy najwyższym punktem jest człowiek, przysiadają na jego głowie. Jeśli ktoś wpadnie w panikę i zaczyna wykonywać gwałtowne ruchy, wystraszony drapieżnik wczepia się pazurami w punkt oparcia. Ale najbardziej prozaiczne zagrożenie w outbacku to słońce. Nad Australią jest dziura ozonowa, więc promieniowanie UV jest tu dużo silniejsze niż gdzie indziej na Ziemi. Robert nawet w aucie nie podwija rękawów specjalnej koszuli z filtrem, ale ta przesadna może ostrożność jest zrozumiała. Wielu jego rówieśników ma poważne problemy z czerwoną, łuszczącą się skórą, a czerniak stanowi w tym kraju jedną z częstych przyczyn zgonów. Po drodze mijamy osadę, w której dominują Aborygeni. Kręcą się pod sklepem, snują po ulicy, pokrzykują na siebie. To jest temat, którego biali Australijczycy zwykle starają się unikać. Rdzenni mieszkańcy zasiedlili ten kraj mniej więcej 60 tys. lat temu. Stworzyli oryginalną kulturę, w której wartość stanowiło przywiązanie do tradycyjnych praw i trwanie w niezmienności – a nie rozwój, jak w większości innych cywilizacji. Nie znali żelaza, ale bardzo bogaty był ich świat duchowy, przy czym sfery sacrum i profanum przenikały się, życie we wszystkich aspektach miało charakter sakralny. Gdy w XVIII w. w Australii pojawili się brytyjscy kolonizatorzy, Aborygeni nie wytrzymali zderzenia kulturowego. Choć nie zostali wytępieni, to odebrano im dotychczasowy tryb życia, a w kontakcie z przybyszami z Europy runęła ich kultura. Teraz jedną nogą stoją jeszcze na jej gruzach, a drugą – we współczesnym świecie z zasiłkami dla bezrobotnych, kartami bankowymi i supermarketami. Wielu z nich nie umie odnaleźć się w społeczeństwie. Nie pracują, dostają zapomogi, wypłacają pieniądze i idą na piwo, które zagryzają chipsami...


Pośrodku niczego

W dalszą drogę zabiera nas znowu pociąg drogowy. Tym razem jest to długaśny zestaw wiozący rury na budowę gazociągu gdzieś „pośrodku niczego". Na masce wielki napis: „Hakuna Matata!". Kierowca to Bob, wesoły 30-latek, który urodził i wychował się na outbacku. – Teraz mieszkam na wybrzeżu, ale kocham jeździć po tych pustkowiach, to jest mój kraj – mówi. – Rodzice mieli farmę. Do najbliższych sąsiadów było jakieś 60 kilometrów, ale w połowie drogi, przy głównej trasie stał pub, w którym spotykali się wszyscy z okolicy. Niektórzy musieli dojeżdżać 100 kilometrów, ale tutaj to nie jest odległość. Czasem się odwiedzaliśmy. Wszystkie dzieciaki uczyły się przez radio: o określonej godzinie siadaliśmy przy radiostacjach, a pani prowadziła lekcje. Nudy nie znałem, bo na farmie zawsze było co robić.

W pewnym momencie Bob zwalnia i zatrzymuje pociąg drogowy przed położonym na pustkowiu przydrożnym barem. – Tu mają świetne hamburgery! Takie, jak robili zanim pojawił się McDonald's – wyjaśnia. Wchodzimy do środka i zamawiamy. Jest ciemno i przyjemnie chłodno, na ścianach wiszą zdjęcia opowiadające historię tego miejsca, od założenia zajazdu po czasy współczesne. Jemy hamburgery, naprawdę dobre, i wracamy do ciężarówki. Bob rozpędza maszynę i po kilku chwilach jedziemy pełną prędkością wąską szosą przez niekończącą się przestrzeń outbacku. Do Sydney jeszcze setki kilometrów. Jędrzej Łukowski


;